Fair Dinkum! We’re not in NZ anymore! Melbourne – miasto Batmana

Ostatni tydzien w Nz spedzilismy w Auckland spotykajac sie z nowymi i starymi znajomymi oraz bezskutecznie probujac odnalezc ukryte piekno tego miasta. Wiemy juz ze za ludzmi zatesknimy nie raz, ale sam kraj juz nam sie troche przejadl. Wszystko ladnie pieknie, ale my chcemy juz byc gdzies w nowym i robic inne.

Plan jest taki, zeby w Australii przejechac z Melbourne na poludniu, wzdluz calego wschodniego wybrzeza, az po Darwin na polnocy. Nie jest to jakas odkrywcza trasa, bo te rejony sa najbardziej ucywilizowane i najczesciej odwiedzane przez turystow, zaraz po Uluru i Alice Springs, ktore znajduja sie w samym srodku ladu australii nam zupelnie nie po drodze. Ta popularnosc zupelnie nie jest nam na reke, ale tak nam samo wyszlo z lotow i z potrzeby znalezienia sie w cieplejszym klimacie, wiec bedziemy wyciskac z tego co sie da.

W Melbourne ladujemy w niedziele o 8.45. Czas nam sie przesunal o dwie godziny do tylu wzgledem Auckland. Przed lotem spalismy tylko kilka godzin takze zmeczenie daje sie troche we znaki, ale to w koncu nic w porownaniu z lotem na koniec swiata, takze dajemy rade. Musimy dostac sie do centrum gdzie spotkamy sie z Fleur, nasza gospodynia couchsurfingowa na nastepne kilka dni. Okazuje sie ze Fleur raz na dwa tygodnie, ochotniczo za darmoszke oprowadza grupy chetnych po miescie dla centrum informacji turystycznej. My juz sie nie damy rady zalapac, ale takie spacery sa codziennie z roznymi wolontariuszami wies sprobujemy swojej szansy w najblizszym czasie z kim innym. Bardzo cieszy nas jednak fakt, ze wyglada na to, ze trafila nam sie gospodyni z niebagatelna wiedza o okolicy.
Tak tez wlasnie jest, a jakby tego bylo malo to jeszcze zaznajemy nieprzyzwoitych luksusow w jej rodzinnym domu, ktory jak na nasze
standardy dotychczasowe jest przynajmniej Sheratonem. Te luksusy wspoldzielimy jeszcze przez chwile z hiszpanka Teresa i troche dluzej z niemka Julia.
Zanim docieramy do domu, zostajemy jeszcze z dziewczynami przez pare godzin na miescie. Zrzucilismy tylko plecaki do samochodu Fleur i za jej przewodnictwem trafilismy na lunch do chinskiej dzielnicy, gdzie za 15$ od glowy mozna jesc chinskich pierogow ile wlezie. Niby prosta oferta, ale tyle zamieszania ile tam sprawilismy to glowa mala. Fleur nas wprowadza i zarzadza od razu wszystko jak trzeba, ale ze Julia nie bardzo jest glodna i wiekszosc potraw jej nie odpowiadala to negocjujemy cene. Udaje sie. Potrawy wjezdzaja na stol. Jemy, jemy, jemy, gadamy, gadamy, gadamy, jemy, jemy. Fleur zamawia dla nas kolejne polmiski, zostawia kase i mowi ze musi uciekac na spotkanie w sprawie mieszkania, ktorego wlasnie szuka. My po chwili orientujemy sie ze nikt juz glodny nie jest a polmiski dalej wjezdzaja. Glupio nam teraz powiedziec ze jednak juz nie jestesmy glodni i nie zjemy tego co domowilismy, wiec wspolnymi silami probujemy cos tam dopchnac z przerwami polgodzinnymi. Jak tylki nam sie juz odgniotly solidnie, postanawiamy zakonczyc te biesiade. Na stole jednak wciaz sporo resztek zostalo. Zal nam zeby to wyrzucili wiec prosimy o zapakowanie tego co zostalo na wynos. No i afera. Przeciez to oferta “all you can eat” ktora polega na tym ze jesz ile mozesz ale na miejscu, a nie pakujesz i wynosisz dla rodziny i znajomych. Upieramy sie jednak tak niezmordowanie ze za doplata za pudelko pozwalaja nam pozbierac to co zostalo. Nikt w sumie z nas nie wie czemu tak wojujemy, skoro zadne z nas nie bedzie moglo patrzec na te pierogi przez nastepny miesiac, ale co tam, tak dla zasady. Przynajmniej nie od razu trafi do kosza. Przechodzimy do placenia i znowu robimy zamieszanie. Pani za lada wola kolejnych kelnerow ktorzy maja umiec lepiej po angielsku i wiedziec co nam dorzucali na stol w czasie tych godzin biesiadowania. W koncu udaje sie wydrukowac paragon ktory wszystko rozjasnia i udaje nam sie zakonczyc ten lekko zenujacy ale jakze suty lunch. Do konca dnia wszystkim odbija sie pierogami, co wszyscy na biezaco raportujemy i przezywamy.

Dzien drugi uplywa nam na pielgrzymce finansowej po bankach w celu otworzenia konta na ktore bedziemy mogli przelac nasze oszczednosci z Nowej Zelandii. Zgodnie z tradycja i obyczajem polskim nie dajemy sie latwo zlapac na byle oferte. Grzebiemy w ofertach do upadlego, zeby nie wplatac sie w jakies historie, oplaty i komplikacje, a szczegolnie zeby nas nikt nie scigal jak wyjedziemy juz z kraju. Rozwiazanie koncowe godne jest naszym zdaniem naszego pochodzenia. Otóz:
– otwieramy konto w banku A, ktore jest najprostsze, najtansze i dodatkowo moze sie przydac w naszych dalszych podrozach, ale jego zatwierdzenie, wyrobienie karty i zatwierdzenie pieniedzy na koncie trwa jakies wieki. W zwiazku z tym:
– otwieramy konto w banku B, ktore nie do konca nam odpowiada na dluzsza mete, ale otwiera sie od reki i nie wymaga nawet karty platniczej bo transakcje do 200$ mozna wykonywac za pomoca smartfona, a przelew z konta nowozelandzkiego powinien przejsc w ciagu ok. dwoch dni
A zatem teraz bedziemy uzywac konta B do czasu az dostaniemy nasze karty platnicze i wszystkie zatwierdzenia w banku A.
Proscizna :/
Bleah..

Dzien trzeci ma byc juz aktywnym zwiedzaniem, ale pogoda od rana przyprawia o dreszcze. Na dzisiaj mamy zamowiony wlasnie spacer z przewodnikiem, taki jak nasza gospodyni odbywala w dzien naszego przyjazdu. Tym razem jednak oprowadzac bedzie ktos inny. Wiatr z deszczem zacina tak, ze na stacje kolejki w kierunku miasta docieramy kompletnie przemoczeni. Nic to jednak. Jedziemy. Niezbyt pocieszajacy jest jednak fakt, ze przez nastepne godziny bedziemy lazic po ulicach bez szansy na wyschniecie. Mimo to spacer jest bardzo ciekawy i mily. Dowiadujemy sie mnostwa ciekawych rzeczy o histori powstania, o latach rozkwitu w trakcie goraczki zlota, o zalozycielach a w tym o Janie Batmanie, ktory byl jednym z pierwszych osadnikow i ojcow miasta Melbourne. Zasluzyl sobie na parki i uliczki, takze co i rusz jakis Batman cos tam.

Oprocz nas na dana godzine i do danej przewodniczki trafil chilijczyk Eduardo, studiujacy astronomie w niemczech, ktory w Melbourne jest tylko na kilka dni sluzbowo i postanowil chociaz cos zobaczyc. Przewodniczka jest Pani Sandra w wieku emerytalnym, jak wiekszosc Pan pracujacych w informacji turystycznej (co naszym zdaniem jest swietnym rozwiazaniem na uaktywnienie osob ktore na emeryturze tesknia za jakas rutyna i byciem potrzebnym komus i gdzies, a jednoczesnie na dostarczenie turystom sprawdzonej wiedzy o okolicy od prawdziwych “lokalsow”). Nasza gospodyni jest jednym z niewielu wyjatkow wiekowych w tej instytucji gdyz ma jedynie 32lata.

Glowna zaleta tego naszego krajoznawczego spaceru to odkrycie calej masy “tajemnych przejsc” miejskich. Co i rusz wchodzilismy w jakas, wydawaloby sie, slepa uliczke, aby po chwili, przez jakas brame, drzwi, hol i korytarz wydostac sie na glowna ulice. Nastepnie kluczylismy kilometrami po waziutkich uliczkach wypelnionych po brzegi knajpkami, kafejkami i restauracjami, z ktorych kazda jedna byla wypelniona po brzegi. Szalenstwo. Ledwie przejsc sie da, a i tak kazdego tam ciagnie, bo w takich miejscach mozna poczuc prawdziwy puls serca miasta. Az zadyszki mozna dostac.
Podoba nam sie az strach! Jeszcze mocniej zdajemy sobie sprawe ile brakowalo tym nowozelandzkim miastom i cieszymy sie ze przed nami coraz lepsze kąski 🙂 Jestesmy glodni wrazen!

20140627-002228-1348563.jpg

20140627-002307-1387964.jpg

20140627-002309-1389624.jpg

20140627-002306-1386356.jpg

20140627-002617-1577977.jpg

20140627-002614-1574878.jpg

20140627-002616-1576422.jpg

20140627-002619-1579514.jpg

20140627-002802-1682966.jpg

20140627-002804-1684499.jpg

20140627-002806-1686082.jpg

20140627-002932-1772754.jpg

20140627-002929-1769344.jpg

20140627-002930-1770933.jpg

2 Comments Add yours

  1. K.Sz. says:

    Z bankiem pomysł prosty ale skuteczny. I chyba autorski. Gratulacje. Ciekawie piszecie. Czekam na dalsze relacje.

  2. DżamaL ;-) says:

    Głodni wrażeń, bo przecież nie pierogów 😉 Double-ścisk mocny dla Was 🙂

Leave a reply to K.Sz. Cancel reply